Muzyka współczesna
Relacje
Opera
Historia
Płyty
Strona główna Archiwum Artykuły Płyty Autorzy Koncerty Prenumerata Reklamy i Ogłoszenia Forum Kontakt


Relacje   XI Wielkanocny Festiwal Beethovena w Warszawie - Beethoven i jego prauczeń

Do tradycji Wielkanocnego Festiwalu należy przypominanie kompozycji Patrona - zapomnianych lub nie znanych szerszej publiczności. By tradycji tej uczynić zadość, 30 marca wieczorem wykonano w sali koncertowej FN muzykę, jaką do przedstawienia teatralnego tragedii Egmont Goethego napisał Beethoven na przełomie lat 1809 i 1810 (Breitkopf i Härtel wydali w tym samym roku partyturę uwertury, grywanej i nagrywanej chętnie i dziś, antrakty zaś i muzykę sceniczną - dwa lata później, jako opus 84 kompozytora). W Warszawie dwie sopranowe Pieśni Klaruni wykonała Susanne Bernhard, tekst czytał (po niemiecku!) Olgierd Łukaszewicz, zaś orkiestrę Camerata Salzburg prowadziła - zza pierwszego pulpitu - Natalie Chee, koncertmistrzyni zespołu.

Słuchacze znający Uwerturę "Egmont" z licznych wykonań i nagrań mogli czuć odrobinę zawodu - Camerata Salzburg to nie Filharmonicy Berlińscy, orkiestra Concertgebouw lub Chicagoska - nie powinni jednak narzekać na brak uniesień i teatralnej wymowności w tej interpretacji. Wszelkie wątpliwości dotyczące sensu przedsięwzięcia rozwiała następująca po Uwerturze pierwsza z Pieśni Klaruni: Susanne Bernhard nie dość, że dysponuje pięknym i bardzo nośnym głosem (stojąc w głębi estrady trafnie ustaliła jego natężenie w stosunku do brzmienia orkiestry), nie dość, że z całkowitą swobodą śpiewa zarówno frazy liryczne, jak fragmenty wymagające umiejętności wirtuozowskich, to jeszcze umie czytelnie przekazać tekst i "grać" jego znaczeniem, znakomicie odnalazła się też w trudnym, bo unikalnym, stylu Beethovenowskim. Rytmy marszowe pierwszej Pieśni ("Piszczałki i bębny! To pobudka gra!") były znakomite!

Nie mniej wyraziście grał wszystkie powierzone mu role Olgierd Łukaszewicz. Z zadziwiającą swobodą modulował głos, podkreślał pojedyncze słowa, wahał się, gdzie trzeba, nie uciekając się przy tym do znanej z historii XX wieku niemczyzny szczekliwej; w najlepszym znaczeniu tego słowa prezentował wyżyny kultury niemieckiej. I choć słuchacze nie znający mowy naszych sąsiadów mogli czuć się zagubieni (polskie tłumaczenie można było znaleźć w przeraźliwie ciężkim, wielkim programie festiwalowym), świetnie rozumiała go orkiestra, pięknie komentując tekst, gdzie trzeba wchodząc aktorowi w słowo, gdzie trzeba - wypełniając pauzy tajemnicami. Natalie Chee pomagała kolegom gestem dyskretnym, ale nadzwyczaj czytelnym; Camerata Salzburg okazała się jednorodnym instrumentem, bezbłędnie przekazującym emocje towarzyszące Śmierci bohaterki oraz oddające charakter Melodramatu (snu skazanego na śmieć Egmonta) i finałowej Symfonii zwycięstwa.

Przedstawienie Egmonta w tym wykonaniu to znakomity pomysł programowy XI Festiwalu (jego autorom należą się wyrazy uznania); a tradycja przypominania dzieł zapomnianych - jeśli nie zaniknie - może przynieść wiele podobnych radości w przyszłości.

  ELISABETH LEONSKAJA i Camerata Salzburg, Fot. Bruno Fidrych  
  ELISABETH LEONSKAJA i Camerata Salzburg, Fot. Bruno Fidrych  
Egmonta poprzedził w pierwszej części wieczoru IV Koncert fortepianowy G-dur Beethovena, którego partię solową bez pomocy dyrygenta wykonała Elisabeth Leonskaja. Ta skądinąd bardzo interesująca pianistka ma chyba skromne doświadczenie kapelmistrzowskie; ruchami głowy - jednostajnymi i mało energicznymi - nie zdołała zastąpić gestów wyrażanych przez dyrygenta ręką, koncertmistrzyni Cameraty zaś - chyba z nadmiaru grzeczności - nie przejęła inicjatywy nawet w orkiestrowych ritornelach. Stąd wydawało się, że interpretacja - drepcząca w miejscu, akademicka, pozbawiona romantycznych uniesień, kontrastów i niuansów agogicznych - wynikła z uznania, że składność wykonania jest celem nadrzędnym. A szkoda, bo Koncerty Mendelssohna nagrane przez Leonską z tą samą orkiestrą, prowadzoną wszakże przez wielce utalentowanego Ilana Volkova (płyta wytwórni MDG recenzowana w nrze 2/2007), dowodzą wielkiego talentu pianistki i skłonności muzyków z Salzburga do gry z werwą, wyrazistej i plastycznej.
Dla nielicznych muzyką zapomnianą, dla wielu zaś nieznaną, okazały się Lata pielgrzymstwa Liszta (praucznia Beethovena... przez Czernego) wykonane 3 kwietnia. Choć Mūza Rubackytė, pianistka z Litwy, pominęła trzeci utwór z Roku pierwszego (Szwajcaria) oraz drugi i trzeci z Roku drugiego (Włochy), nie sięgnęła też po suplementy, jej recital zajął trzy prawie godzinne części oddzielone długimi przerwami, tak że wracać do domów trzeba było autobusami nocnymi. Publiczność nie wypełniła szczelnie nawet parteru sali koncertowej Filharmonii Narodowej - co zrozumiałe ze względu na charakter cyklu, intymny i subiektywnie romantyczny niemal do przesady. Być może Studio im. Lutosławskiego lub sala Akademii Muzycznej byłaby lepszym miejscem dla tego niebywałego koncertu.

Wyjątkowego nie tylko z racji programu, ale też jego wykonania. Rubackytė - pianistka, która bez wahania może sięgać po najtrudniejsze wirtuozowskie kompozycje Liszta - grała dźwiękiem urozmaiconym, bogatym w odcienie, nigdy wszakże nie forsowanym. Po swojemu, acz przekonująco łączyła romantyczne egzaltacje z konwencjonalnymi retorycznymi zwrotami: początek Kaplicy Wilhelma Tella był prawdziwym triumfem, woda w jeziorze chlupotała o burtę łodzi, patetyczne deklamacje Sonetów Petrarki były "śpiewnymi recytatywami", a to, co Liszt napisał Po lekturze Dantego - i fantazją, i czytelnie domkniętą sonatą. W utworach składających się na Rok trzeci pianistka dostrzegła Liszta-nowatora, prekursora dekadenckiej awangardy muzycznej. Pięknie zabrzmiało połączenie Trenu II z bryzgami wody Fontanny w Villa d'Este. Jak blisko do Liszta było... Ravelowi!

  MUZA RUBACKYTĖ, Fot. Bruno Fidrych  
  MUZA RUBACKYTĖ, Fot. Bruno Fidrych  
Granie tak trudnej muzyki solowej w wielkiej sali to sztuka nie lada. Muza Rubackytė zdołała swymi muzycznymi opowieściami zafascynować, jeśli nie wszystkich, to na pewno większość słuchaczy. Choć - przyznaję - zawsze zadaję sobie pytanie, po co Liszt pisał tę muzykę, to przecież nie miałem wątpliwości, czemu litewska pianistka ją gra: poszukiwała przyczyn, odnajdywała logiczne związki, dzieliła się zachwytem, składając tym samym hołd geniuszowi. A że w Sursum corda zamykającym Rok trzeci nasze serca nie tyle uniosły się, co zostały do niebios dźwignięte, to nie jej wina, to kompozytor - zafascynowany widać osiągnięciami swojego stulecia - nie dostrzegł w tym przypadku innej możliwości, jak odwołać się do pomocy maszyny parowej!

Warto było tyle godzin dać się prowadzić do takiego celu.

KACPER MIKLASZEWSKI



ROK LI • NR 10 • 13 MAJA 2007


ROK LI • NR 10 • 13 MAJA 2007

Biblioteka narodowa
Oficjalna witryna banku PKO BP

  Wstecz  Do góry  Napisz do nas  Drukuj Skomentuj

© 2006-2008 Biblioteka Narodowa